"Czasem w drodze wyjątku
koniec jest na początku."
Życie
potrafi kopnąć w tyłek tak mocno, że już nigdy nie jest się w stanie na nim
usiąść. O tym jak bardzo sponiewiera moją osobę miałem się dopiero przekonać. Zacznijmy
jednak od początku. Nazywam się Bruce Reys i jestem gitarzystą w zespole Nieśmiertelni. Tak, wiem jak
beznadziejna i banalna jest ta nazwa, ale o tym później. Jak każdy chłopak w
młodości chciał zostać astronautą, pilotem, czy też strażakiem, ja nie miałem
żadnych marzeń. Brzdąkałem na gitarze od ósmego roku życia, ale nie wiązałem z
tym przyszłości. Muzyka była dla mnie pewnego rodzaju odskocznią od
rzeczywistości i wiążących się z nią problemów. Nie będę was jednak zanudzał o
tym jak beznadziejne miałem dzieciństwo, bo nie w tym cel. Kiedy miałem piętnaście
lat moi rodzice się rozwiedli, przez co razem z matką i siostrą wyjechaliśmy z
miasta. Nowa szkoła, nowi ludzie. Tam poznałem Bobby’iego i Ben’a, którzy
desperacko szukali gitarzysty, by dopełnić zespołu. Jako nastolatek byłem duszą
buntownika, więc od razu się zgłosiłem. Ostre brzmienia jakie wychodziły z
naszych instrumentów tylko przekonywały mnie, że to jest miejsce, do którego
należę. Chłopaki byli dla mnie niczym rodzina. Przez pół roku razem tworzyliśmy,
nie biorąc tego na poważnie. Chcieliśmy spróbować własnych sił w świecie
muzyki. Mieliśmy kilka własnych utworów. Nie były to miażdżące hity, ale
wystarczyły na pierwszy koncert. Ku naszemu zaskoczeniu klimat jaki
stworzyliśmy spodobał się publiczności. To dało nam energetycznego kopa i masę
pewności siebie. Zagraliśmy kilkanaście małych koncertów pod nazwą Trzy B. To,
że nasze imiona zaczynały się od litery B, aż rzucało się na nazwę. Jak już
zapewne się domyślacie nie jesteśmy w tym za dobrzy. Dobrze, że chociaż teksty
piosenek nie są tak beznadziejne. Przynajmniej tak mi się wydaje, ale ja nie
grzeszę inteligencją, a całym moim życiem stał się rock’n roll’owy świat, więc
pozostawiam to waszej ocenie. O ile w ogóle kiedyś pochwalę się wam naszymi
wypocinami. Zgubiliśmy jednak wątek. Mimo koszmarnej nazwy brnęliśmy wysoko w
górę. Grupa osób adorujących nas z dnia na dzień rosła. W końcu zrozumieliśmy,
że nasze możliwości są za małe by ich zaspokoić. Jako nasza publiczność
zasługiwali na coś więcej. Potrzebowaliśmy powiększyć nasz skład. Tak do team’u
dołączył Sam i Greg. Dwóch nowych gitarzystów, którzy znacznie urozmaicili gamę
naszych dźwięków. Po roku kolejnych sukcesów zyskaliśmy menadżera, który stał
się jednocześnie jednym z naszych sponsorów. Nie wiadomo dlaczego gościu chciał
wykładać w nas swoją forsę. Może dostrzegł jakąś iskrę ukrywającą się gdzieś głęboko
pod alkoholem, rozbojami i masą ostrych słów. Nie wiem. To było jednak
przełomowym dniem, w którym postanowiliśmy zmienić naszą nazwę. Jak wiadomo już
od dawna nie było nas trzech, tylko pięciu. Historię nazwy, tak jak obiecałem
wyjaśnię później. Okazała się jednak błędna jak cholera. Na drodze kariery
każdego artysty musi stanąć jakaś przeszkoda, a nasza była całkowicie
rozbrajająca. Dwa lata później Sam’a, naszego basistę spotkał okropny wypadek.
Gościu rozsypał się na jednej z autostrad, tak że jego szczątki musieli
zeskrobywać z asfaltu. Tydzień później odszedł Greg, twierdząc, że wypadek
mocno nim wstrząsnął. My jednak podejrzewaliśmy, że dostał lepszą ofertę od
innego zespołu. W każdym razie znowu została nas tylko trójka. Ponieważ nasze
brzmienie mocno się zmieniło po tych sześciu latach, nie mieliśmy szans zagrać
utwory w wybrakowanym składzie. Odwołaliśmy wszystkie mniejsze koncerty na pół
roku w przód. Nasza trójka znała się jednak już tak długo, że nie mieliśmy
zamiaru tak po prostu się poddawać. Czekała nas trasa koncertowa, która już
dawno została opłacona, zresztą była częścią festiwalu. Nie byliśmy tam
jedynymi artystami, a że jesteśmy uparci nie mieliśmy zamiaru pokazywać innym
naszego osłabienia, zagraliśmy kilka koncertów we trójkę. Niestety każdy z nich
okazał się kompletną klapą. Straciliśmy ponad trzydzieści procent dochodów z
biletów. Publika zmniejszała się w zabójczym tempie. Staraliśmy się myśleć
pozytywnie, ale czekająca nas trasa coraz bardziej zbliżała się do stacji
odwołanie. To jednak wiązało się z kolejnymi kosztami i tutaj wkraczał nasz
menadżer, który jak zwykle wszystko miał już zaplanowane.