piątek, 15 maja 2015

PROLOG

"Czasem w drodze wyjątku
koniec jest na początku."


               Życie potrafi kopnąć w tyłek tak mocno, że już nigdy nie jest się w stanie na nim usiąść. O tym jak bardzo sponiewiera moją osobę miałem się dopiero przekonać. Zacznijmy jednak od początku. Nazywam się Bruce Reys i jestem gitarzystą  w zespole Nieśmiertelni. Tak, wiem jak beznadziejna i banalna jest ta nazwa, ale o tym później. Jak każdy chłopak w młodości chciał zostać astronautą, pilotem, czy też strażakiem, ja nie miałem żadnych marzeń. Brzdąkałem na gitarze od ósmego roku życia, ale nie wiązałem z tym przyszłości. Muzyka była dla mnie pewnego rodzaju odskocznią od rzeczywistości i wiążących się z nią problemów. Nie będę was jednak zanudzał o tym jak beznadziejne miałem dzieciństwo, bo nie w tym cel. Kiedy miałem piętnaście lat moi rodzice się rozwiedli, przez co razem z matką i siostrą wyjechaliśmy z miasta. Nowa szkoła, nowi ludzie. Tam poznałem Bobby’iego i Ben’a, którzy desperacko szukali gitarzysty, by dopełnić zespołu. Jako nastolatek byłem duszą buntownika, więc od razu się zgłosiłem. Ostre brzmienia jakie wychodziły z naszych instrumentów tylko przekonywały mnie, że to jest miejsce, do którego należę. Chłopaki byli dla mnie niczym rodzina. Przez pół roku razem tworzyliśmy, nie biorąc tego na poważnie. Chcieliśmy spróbować własnych sił w świecie muzyki. Mieliśmy kilka własnych utworów. Nie były to miażdżące hity, ale wystarczyły na pierwszy koncert. Ku naszemu zaskoczeniu klimat jaki stworzyliśmy spodobał się publiczności. To dało nam energetycznego kopa i masę pewności siebie. Zagraliśmy kilkanaście małych koncertów pod nazwą Trzy B. To, że nasze imiona zaczynały się od litery B, aż rzucało się na nazwę. Jak już zapewne się domyślacie nie jesteśmy w tym za dobrzy. Dobrze, że chociaż teksty piosenek nie są tak beznadziejne. Przynajmniej tak mi się wydaje, ale ja nie grzeszę inteligencją, a całym moim życiem stał się rock’n roll’owy świat, więc pozostawiam to waszej ocenie. O ile w ogóle kiedyś pochwalę się wam naszymi wypocinami. Zgubiliśmy jednak wątek. Mimo koszmarnej nazwy brnęliśmy wysoko w górę. Grupa osób adorujących nas z dnia na dzień rosła. W końcu zrozumieliśmy, że nasze możliwości są za małe by ich zaspokoić. Jako nasza publiczność zasługiwali na coś więcej. Potrzebowaliśmy powiększyć nasz skład. Tak do team’u dołączył Sam i Greg. Dwóch nowych gitarzystów, którzy znacznie urozmaicili gamę naszych dźwięków. Po roku kolejnych sukcesów zyskaliśmy menadżera, który stał się jednocześnie jednym z naszych sponsorów. Nie wiadomo dlaczego gościu chciał wykładać w nas swoją forsę. Może dostrzegł jakąś iskrę ukrywającą się gdzieś głęboko pod alkoholem, rozbojami i masą ostrych słów. Nie wiem. To było jednak przełomowym dniem, w którym postanowiliśmy zmienić naszą nazwę. Jak wiadomo już od dawna nie było nas trzech, tylko pięciu. Historię nazwy, tak jak obiecałem wyjaśnię później. Okazała się jednak błędna jak cholera. Na drodze kariery każdego artysty musi stanąć jakaś przeszkoda, a nasza była całkowicie rozbrajająca. Dwa lata później Sam’a, naszego basistę spotkał okropny wypadek. Gościu rozsypał się na jednej z autostrad, tak że jego szczątki musieli zeskrobywać z asfaltu. Tydzień później odszedł Greg, twierdząc, że wypadek mocno nim wstrząsnął. My jednak podejrzewaliśmy, że dostał lepszą ofertę od innego zespołu. W każdym razie znowu została nas tylko trójka. Ponieważ nasze brzmienie mocno się zmieniło po tych sześciu latach, nie mieliśmy szans zagrać utwory w wybrakowanym składzie. Odwołaliśmy wszystkie mniejsze koncerty na pół roku w przód. Nasza trójka znała się jednak już tak długo, że nie mieliśmy zamiaru tak po prostu się poddawać. Czekała nas trasa koncertowa, która już dawno została opłacona, zresztą była częścią festiwalu. Nie byliśmy tam jedynymi artystami, a że jesteśmy uparci nie mieliśmy zamiaru pokazywać innym naszego osłabienia, zagraliśmy kilka koncertów we trójkę. Niestety każdy z nich okazał się kompletną klapą. Straciliśmy ponad trzydzieści procent dochodów z biletów. Publika zmniejszała się w zabójczym tempie. Staraliśmy się myśleć pozytywnie, ale czekająca nas trasa coraz bardziej zbliżała się do stacji odwołanie. To jednak wiązało się z kolejnymi kosztami i tutaj wkraczał nasz menadżer, który jak zwykle wszystko miał już zaplanowane.