wtorek, 7 lipca 2015

ZMIANY

„Istnieją dwa powody, które nie pozwalają ludziom spełniać swoich marzeń. […] strach przed życiem rzucającym nowe wyzwania, strach przed utratą na zawsze tego, do czego przywykli.”

Jeden z najbardziej denerwujących dźwięków jakie istnieją na świecie rozbrzmiał w mojej głowie, przysparzając niemal fizycznego bólu. Jeśli istniało coś, czego szczerze nienawidziłem, to było to poranne wstawanie. Budzik jednak nie dawał mi zbytniego wyboru, więc chcąc czy nie (dzisiaj zdecydowanie nie) zsunąłem swoje ciało z łóżka, kończyna za kończyną, aż w końcu skończyłem leżąc na podłodze. Ponieważ nie była tak doskonale miękka jak materac i poduszka, zmusiłem swoje gnaty by stanęły prosto. Na wpół przytomny wygramoliłem się do łazienki, a raczej spróbowałem, bo mimo nacisku na klamkę, drzwi nie ustąpiły. Z zamkniętymi oczami przytuliłem się do ich powierzchni, walcząc z atakującymi moją głowę snami.
- Vici, litości. Wyłaź stamtąd.
Albo nie odpowiedziała, albo byłem zbyt zaspany by to usłyszeć. Wiedziałem, że musi mnie zaraz wpuścić, bo inaczej zasnę na stojąco. Nieustępliwie wystukiwałem pięścią denerwujący rytm, który po dłuższym czasie powinien wykurzyć ją na zewnątrz. Na pożądany efekt nie trzeba było długo czekać. Po kilku minutach poczułem jak napiera na drzwi próbując je otworzyć. Odsunąłem się natychmiast pozostawiając jej wolną drogę.
- Tylko się pośpiesz. – powiedziała w przejściu – Jeszcze nie skończyłam.
Zerknąłem na nią zastanawiając się czego jeszcze potrzebowała. Miała na sobie ubranie, a jej ciało jakoś specjalnie nie śmierdziało, przynajmniej nie tym co z góry określa się jako odstraszające. Wiedząc jednak, że pojęcie gotowości do czegokolwiek dla kobiet jest nieco inne, postanowiłem tego nie komentować i bez słowa zamknąłem się w łazience.
Chłodny prysznic nieco mnie rozbudził i zmotywował do kolejnego etapu. Zawinięty w ręcznik oddałem pomieszczenie siostrze po niecałych piętnastu minutach. Normalnie uwinąłbym się w pięć, ale tak jak wspominałem, byłem praktycznie nieprzytomny.
- Bruce! – wparowała do pokoju z prostownicą do włosów, zanim jeszcze zdążyłem cokolwiek na siebie włożyć – Jakby przyszedł Thomas, to wpuść go do środka. Ja zaraz będę gotowa.
- Kto?
- T H O M A S. Co ty ogłuchłeś?
- Po tej planecie chodzą tysiące Thomasów, czym ten się wyróżnia?
Ignorując jej irytacje wciągnąłem pierwszą parę spodni, jaką znalazłem jeszcze w szafie. Większość moich ubrań czekała grzecznie spakowana w walizce na dole. Dzisiaj był dzień wyjazdu. Miałem spotkać się z chłopakami po tygodniu przerwy i razem z zespołem ruszyć do pierwszego miasta naszej trasy koncertowej. Pomimo istniejących problemów byłem niezwykle pozytywnie nastawiony.
- Thomas to mój chłopak. Przecież już ci mówiłam.
Zerknąłem na jej skąpy strój, rozumiejąc, że nie jest on spowodowany ładną pogodą. Resztki koszulki, którą mógłbym pomylić z jedną ze swoich podartych szmat, gdyby nie niezwykle mały rozmiar oraz napis „RUDE GIRL”. Na krótkie spodenki, które tyłek odsłaniały prawie w całości postanowiłem nie patrzeć za długo.
- Majtki założyłaś, czy z roztargnienia zapomniałaś?
- Och, zamknij się i …
Nie dokończyła bo gdzieś na dole rozległ się dzwonek do drzwi. Oczy Vici od razu stały się szersze z przerażenia i ekscytacji.
- Otworzę. – oznajmiłem obojętny na jej atak – A ty dokończ malowanie dzieła. Rycerz ze swoim rumakiem poczeka.
Nie spiesząc się zszedłem po schodach, po drodze zakładając podziurawioną koszulkę. Nigdy nie rozumiałem dlaczego w tym domu wejście frontowe jest w kuchni. Co za imbecyl to zaprojektował? Otworzyłem lodówkę, jednocześnie krzycząc by wszedł do środka. Wyciągnąłem energetyka i usiadłem przy stole, zarzucając nogi na blat.
- Jest Vici? – usłyszałem pytanie
- Wybiera majtki. – odpowiedziałem zerkając w jego stronę. Nie wyróżniał się specjalnie, a ja nie widziałem co takiego w nim jest, żeby tak długo się dla niego szykować. Może urodę miał bardziej niż przeciętną. Nie jestem ekspertem, wszystko zależy od gustu, a moja siostra najwyraźniej lubiła tlenionych blondynów z sztuczną opalenizną. Można powiedzieć, że miał urodę surfera. Więcej słów nie zamierzam marnować.
Bardziej interesował mnie jego wiek, bo zdecydowanie był większy o parę cyfr od szesnastu, a to zapalało alarmową lampkę w mojej głowie, chociaż jednocześnie wzbudzało podziw. Siostrze udało się wyrwać starszego gościa, co było chwalebne jak i niebezpieczne. Z doświadczenia wiedziałem, o czym myślą faceci w jego wieku. Na Boga, ja podchodziłem pod dwudziestkę dwójkę, a nadal myślałem tylko o jednym. No dobra, laski były zaraz po zespole, ale czasami obie te rzeczy stawały na równi.
- Ty jesteś Bruce, nie? – starał się jakoś zagadać, co było widoczne po jego zakłopotanym wyrazie twarzy. Czekałem tylko na dokończenie, które nastąpiło zaraz potem. – Grasz w zespole. Kupiłem wasz krążek i muszę przyznać, że jest niezły.
Ach tak, zapomniałem wam wspomnieć. Zanim miażdżąca tragedia spotkała naszego przyjaciela z zespołu zdążyliśmy wydać swój debiutancki album. Tak przyznaję, że długo się z nim bujaliśmy, ale było warto. Sprzedawał się oszołamiająco szybko, niemal jak świeżo rzucone bułki w piekarni. No a potem to wiadomo… Nastał rychły koniec.
- Dawno nie widziałem was na scenie. – ciągnął
- O to się nie martw. Wrócimy niebawem z wielkim hukiem.
- O  czym gadacie? – Do kuchni wpadła oczekiwana Vici. Zerknęła na mnie przelotnie, po czym zwróciła się do swojego księcia lekko go całując.
- O zespole twojego brata. – wyjaśnił Thomas
Spojrzał na nią jakby na coś jeszcze czekał. Zamierzałem się ulotnić, by nie patrzeć jak sobie słodzą, ale wołanie siostry odebrało mi tą szansę.
- Mamy do ciebie sprawę, Bruce.
- Yhy.. – mruknąłem ruszając w stronę salonu. Vici odkleiła się od swojego surfera i zastąpiła mi drogę, zanim zdążyłem uciec.
- Mówię poważnie. – spojrzała na mnie groźnym wzrokiem
- Nigdzie was nie podwiozę. Wyjeżdżam czubku. Zamierzasz się ze mną w ogóle pożegnać?
Nie byłem tym jakoś specjalnie przejęty, ale wolałem chociaż spróbować zmienić temat licząc, że zapomni o tej prośbie. Niestety nie powiodło się.
- Oczywiście, że tak.
Zrobiła swoje słodkie oczka i mocno mnie przytuliła. Kiedy jej uścisk wcale się nie rozluźniał zrozumiałem co jest na rzeczy.
- Dobra, kiepsko udajesz. Puść mnie i gadaj czego chcesz.
Zaśmiała się i niczym mała dziewczynka podskoczyła zafascynowana.
- Bo macie przecież grać tutaj koncert. Nie załatwiłbyś mi i Thomasowi wejściówek?
Wszystkie bilety były już dawno wyprzedane i oboje dobrze o tym wiedzieli. Skąpy surfer najwyraźniej nie zamierzał wykładać z własnej kieszeni, tylko zdać się na małą Vici. Zaczynałem nabierać co do niego podejrzeń. Jako członek zespołu miałem prawo dać przepustki kilku osobom by mogły swobodnie wejść wymyślając najgłupszy powód, dlaczego są mi potrzebni. Nie byłem jednak pewny, czy tego właśnie chcę.
- Coś wymyślę. – obiecałem mało przekonany
- Dziękuję.
Ucałowała mnie w policzek i cicho chichocząc złapała Thomasa za dłoń, po czym razem wyszli z domu. Rozkoszowałem się tą błogą ciszą w niepewności. W każdej chwili mogła wrócić pod pretekstem, że czegoś zapomniała, prosząc mnie o kolejną przysługę. To było do niej podobne. Czasami była całkowicie niezależna, ale potem ten okres mijał i nie mogła się obejść bez innych choćby minutę. Teraz kiedy ma swojego surfera, może to nad nim będzie się pastwić. Byle dała odpocząć matce, która i tak pracowała za trzech by jakoś utrzymać to wszystko na przyzwoitym poziomie. Mówiąc o kobiecie, która wydała mnie na świat, nie mogłem opuścić domu bez pożegnania się z nią. Zamierzałem zaczekać, aż wróci z pracy i dopiero potem pojechać, by spotkać chłopaków. Tak też zresztą zrobiłem, pół dnia spędzając przed telewizorem pijąc piwo i zażerając się chipsami. Maraton zakończył się dopiero późnym popołudniem, kiedy to usłyszałem jak ktoś wkracza do domu. Zachowywał się jednak za głośno i miał intrygująco męski głos, by być moją matką.
- Bruce! Muszkieterowie w domu! – rozległ się pełen entuzjazmu krzyk. Nie musiałem opuszczać salonu by wiedzieć się, że to Ben. W końcu spędziłem kilka dobrych lat słuchając go non stop.
Wkrótce wkroczył do pokoju razem, z jak można było się spodziewać Bobb’ym. Obaj już lekko podchmieleni z rozpromienionymi twarzami stanęli tuż przede mną. Ich obecność niezwykle mnie uradowała, ale też zaskoczyła. Mocno uściskałem ich na powitanie, dopiero potem zadając nasuwające się pytanie.
- Nie mieliśmy spotkać się później?
- Victor dzwonił. Ważna sprawa. – wyjaśnił krótko Bobby.
Tak jak Ben zawsze miał coś do powiedzenia, a swoje myśli przekazywał zazwyczaj w długim nieskładnym monologu, tak Bobby, był jego całkowitym przeciwieństwem. Twardo stąpał po ziemi, opierając własne życie na konkretach, co nieco kłóciło się z naszym stylem egzystencji, które często było nieprzewidywalne i kruche. Byliśmy jak uwięzieni na środku oceanu rozbitkowie, ostatkiem sił trzymający się kłody. To, czy przetrwamy zależało od bardzo wielu czynników zewnętrznych i poddawało próbom naszą determinacje.
- Ile mamy czasu? – spytałem
- W ogóle. – prychnął Ben – Już powinien czekać na nas w autobusie. Ruszamy w trasę stary.
- Jeszcze nie mogę jechać. Powiedzcie, że dołączę później.
Spojrzeli po sobie nieco zdziwieni. Po krótkich sekundach umysłowego przestoju w końcu do nich dotarło.
- Daj spokój, wracamy tutaj za niecały tydzień. Zadzwonisz z trasy, przecież nie jedziesz na koniec świata.
- Miesiąc. – poprawił go Bobb’y wychodząc do kuchni – Masz piwo?
- W lodówce.
Machnął ręką i zniknął gdzieś w drugim pomieszczeniu, zostawiając mnie sam na sam z upartym wokalistom. Już zamierzałem się z nim wykłócać, że nie wyjadę bez pożegnania, ale zdążył mnie uprzedzić.
- Wiem, że masz dziwnego… - zatrzymał się w poszukiwaniu odpowiedniego słowa - … fioba na tym punkcie, ale daj już spokój. Twoja mama wie, że ją kochasz i na pewno to zrozumie. Jeśli chcesz to ja mogę do niej zadzwonić.
- Wiesz, że nie o to chodzi.
Nie będę zbytnio rozszerzał tego co miał na myśli. Zwyczajnie ważne były dla mnie cielesne pożegnania. Nie znosiłem wyjeżdżać bez odpowiedniego przekazania „Jeszcze się zobaczymy”, chociaż nigdy nie mogłem być tego pewien.
Oszczędzę wam tego w jaki sposób zdołał mnie przekonać bym wyjechał bez zobaczenia się uprzednio z matką, bo sam nie jestem z tego dumny. Jakimś jednak cudem Ben wpłynął na moje zachowanie, a nawet myślenie, w taki sposób manipulując moim umysłem, że godzinę potem byliśmy już w drodze do naszego menadżera. Tak, Victor to właśnie on. Oczywiście przez cały czas miałem wyrzuty sumienia, w głowie widząc obrazy matki wchodzącej do pustego domu, zastając jedynie płytką notkę na stole. To było cholernie nie fair, ale liczyłem, że zrozumie.
Moje myśli nieco się rozwiały kiedy stanąłem przed naszym autobusem, w którym mieliśmy spędzić następne dwa miesiące. Musiałem przyznać, że wywarł na mnie spore wrażenie. Nowoczesny, długi pojazd z naszym logiem wymalowanym na czarnej blasze. Jednym słowem imponujący.
Weszliśmy do środka ciesząc się równie okazałym wnętrzem. Co ważniejsze w pełni wyposażonym mini barem z głęboką zamrażarką mogącą pomieścić sporą ilość butelek. Nie mogę ukrywać, że to była pierwsza rzecz, na którą zwróciliśmy uwagę i którą zdecydowaliśmy się dokładniej zbadać.
- Kilka piw i tania whisky. – stwierdził z wygłodniałym uśmiechem Ben – Moja kochana lodóweczko, wyjdziesz za mnie?
Przyzwyczajony do tych zapijaczonych oczu, sięgnąłem po puszkę, zanim gorące zamiłowanie naszego przyjaciela roztopiłoby lody zamrażarki. Bobby zrobił to samo, po czym oboje usiedliśmy na skórzanej kanapie. Tak gościliśmy się przez następną godzinę, opróżniając kolejne puszki, kiedy w końcu Victor zaszczycił nas swoją obecnością.  
Dzień był upalny, ale on standardowo wprasowany w ten swój ciemny gajerek. Mózg mi się topił na sam jego widok. Zawsze ten sam poważny wyraz twarzy natychmiast przypomniał mi dlaczego zanim nie tęskniłem. Fakt, że dokładał swoich zielonych przyjaciół do naszego zespołu był jedynym powodem, dla którego go tolerowałem. Wiedziałem jednak, że kiedyś mogę nad sobą nie zapanować i wygarnąć wszystko co o nim myślę. Ceniłem jednak to, że zawsze przechodził prosto do rzeczy, nigdy nie owijając w bawełnę. W końcu czas to pieniądz.
- Sprawa wygląda tak… - zaczął od razu, pomijając radosne przywitanie – Przez całe lato jeździcie z Jamesem, waszym kierowcą po kraju, koncertując w różnych miastach…
Przyznaję, że wyłączyłem się całkowicie. Widziałem jak jego usta się poruszają, ale nie dochodził do mnie żaden dźwięk. To co nam przekazywał nigdy jakoś specjalnie mnie nie interesowało. Jednak mój słuch znowu się uruchomił kiedy zaczął coś chrzanić, o tym, że nasz zespół się rozpada, a widownia maleje.
- Gówno prawda! Nasi fani są wierni jak dobre psy. Wszystkie bilety będą wyprzedane, tak jak zawsze.
Byłem już nieco zamroczony, dlatego wiarygodność moich słów była praktycznie zerowa, jednak przemówiła do Victora.
- Dobrze, że tak twierdzisz, bo mam dla was smutną wiadomość, która być może nakieruje was na odpowiedni tor. Studnia mojej inwestycji w ten bajzel już prawie wyschła. Trzeba obfitego deszczu by ją napełnić. Oznacza to, że jeśli w lato koszty, które poniosłem nie zwrócą się z nawiązką, kończę z wami, jasne?
- Co? – Ben i Bobby odezwali się jednocześnie. Ja natomiast nieprzejęty oparłem łokcie na stole, prawie się na nim kładąc.
- Nie martwcie się jednak. Oddam wam jeszcze jedną przysługę. Mianowicie znalazłem wam dopełnienie zespołu. Nie możecie koncertować bez przynajmniej jeszcze jednego gitarzysty. – odchylił się do tyłu i krzyknął – Amanda!
Chwilę potem do autobusu weszła wysoka szatynka. Usłyszałem gwizdy podziwu ze strony chłopaków, ja natomiast spojrzałem na nią nie przez pryzmat wyglądu, chociaż nie był on tak całkowicie przeciętny. Figurę miała idealną, a cienka bluzka idealnie opinała.. Cholera! Dobra, może nie do końca ominąłem jej wygląd. W końcu jestem facetem, nie? Nie mogłem nie zwrócić na to uwagi. Coś jednak mocno mi tutaj nie pasowało.
- Zanim nauczy się naszych piosenek minie dobry tydzień, a my nie mamy na to czasu.
- Nie mam z tym problemu. Znam wszystkie idealnie. – oznajmiła, na co chłopaki prawie zaczęli ślinić się na blat.
U mnie to jedynie wzbudziło więcej podejrzeń. Niby jak to było możliwe? Musiałaby być niezwykłą fanką by znać wszystkie akordy. Nawet my nie zawsze je pamiętaliśmy. Tak, nie jesteśmy zbytnio profesjonalni.
- Słabo w to wierzę.
- Możesz mnie sprawdzić. – powiedziała wyzywającym tonem.
- Najwyraźniej ktoś zrobił to już za mnie.
Wstałem od stołu posyłając Victorowi chłodne spojrzenie.
- Wyluzuj Bruce, to jak dar z nieba. – uśmiechnął się Ben
- Nie sądzę by cycate gitarzystki mieszkały na chmurkach. – syknąłem, opuszczając autobus.
Nie wiedziałem, czy to przez alkohol, czy po prostu byłem struty po sprawie z mamą, ale naprawdę nie byłem pozytywnie nastawiony. Nie pasował mi fakt, że to Victor zadecydował o nowym członku w zespole, nie porozumiewając się przed tym z nami. Może i nas finansował, ale nie należał do team’u. Gdyby powodziło się nam lepiej już dawno byśmy go spławili. Gościu wykorzystywał fakt, że jesteśmy jak ryba w płytkim stawie. Nie było nas stać by się mu sprzeciwić i dobrze o tym wiedział. Ja jednak nie mogłem tego tak zostawić. 

piątek, 15 maja 2015

PROLOG

"Czasem w drodze wyjątku
koniec jest na początku."


               Życie potrafi kopnąć w tyłek tak mocno, że już nigdy nie jest się w stanie na nim usiąść. O tym jak bardzo sponiewiera moją osobę miałem się dopiero przekonać. Zacznijmy jednak od początku. Nazywam się Bruce Reys i jestem gitarzystą  w zespole Nieśmiertelni. Tak, wiem jak beznadziejna i banalna jest ta nazwa, ale o tym później. Jak każdy chłopak w młodości chciał zostać astronautą, pilotem, czy też strażakiem, ja nie miałem żadnych marzeń. Brzdąkałem na gitarze od ósmego roku życia, ale nie wiązałem z tym przyszłości. Muzyka była dla mnie pewnego rodzaju odskocznią od rzeczywistości i wiążących się z nią problemów. Nie będę was jednak zanudzał o tym jak beznadziejne miałem dzieciństwo, bo nie w tym cel. Kiedy miałem piętnaście lat moi rodzice się rozwiedli, przez co razem z matką i siostrą wyjechaliśmy z miasta. Nowa szkoła, nowi ludzie. Tam poznałem Bobby’iego i Ben’a, którzy desperacko szukali gitarzysty, by dopełnić zespołu. Jako nastolatek byłem duszą buntownika, więc od razu się zgłosiłem. Ostre brzmienia jakie wychodziły z naszych instrumentów tylko przekonywały mnie, że to jest miejsce, do którego należę. Chłopaki byli dla mnie niczym rodzina. Przez pół roku razem tworzyliśmy, nie biorąc tego na poważnie. Chcieliśmy spróbować własnych sił w świecie muzyki. Mieliśmy kilka własnych utworów. Nie były to miażdżące hity, ale wystarczyły na pierwszy koncert. Ku naszemu zaskoczeniu klimat jaki stworzyliśmy spodobał się publiczności. To dało nam energetycznego kopa i masę pewności siebie. Zagraliśmy kilkanaście małych koncertów pod nazwą Trzy B. To, że nasze imiona zaczynały się od litery B, aż rzucało się na nazwę. Jak już zapewne się domyślacie nie jesteśmy w tym za dobrzy. Dobrze, że chociaż teksty piosenek nie są tak beznadziejne. Przynajmniej tak mi się wydaje, ale ja nie grzeszę inteligencją, a całym moim życiem stał się rock’n roll’owy świat, więc pozostawiam to waszej ocenie. O ile w ogóle kiedyś pochwalę się wam naszymi wypocinami. Zgubiliśmy jednak wątek. Mimo koszmarnej nazwy brnęliśmy wysoko w górę. Grupa osób adorujących nas z dnia na dzień rosła. W końcu zrozumieliśmy, że nasze możliwości są za małe by ich zaspokoić. Jako nasza publiczność zasługiwali na coś więcej. Potrzebowaliśmy powiększyć nasz skład. Tak do team’u dołączył Sam i Greg. Dwóch nowych gitarzystów, którzy znacznie urozmaicili gamę naszych dźwięków. Po roku kolejnych sukcesów zyskaliśmy menadżera, który stał się jednocześnie jednym z naszych sponsorów. Nie wiadomo dlaczego gościu chciał wykładać w nas swoją forsę. Może dostrzegł jakąś iskrę ukrywającą się gdzieś głęboko pod alkoholem, rozbojami i masą ostrych słów. Nie wiem. To było jednak przełomowym dniem, w którym postanowiliśmy zmienić naszą nazwę. Jak wiadomo już od dawna nie było nas trzech, tylko pięciu. Historię nazwy, tak jak obiecałem wyjaśnię później. Okazała się jednak błędna jak cholera. Na drodze kariery każdego artysty musi stanąć jakaś przeszkoda, a nasza była całkowicie rozbrajająca. Dwa lata później Sam’a, naszego basistę spotkał okropny wypadek. Gościu rozsypał się na jednej z autostrad, tak że jego szczątki musieli zeskrobywać z asfaltu. Tydzień później odszedł Greg, twierdząc, że wypadek mocno nim wstrząsnął. My jednak podejrzewaliśmy, że dostał lepszą ofertę od innego zespołu. W każdym razie znowu została nas tylko trójka. Ponieważ nasze brzmienie mocno się zmieniło po tych sześciu latach, nie mieliśmy szans zagrać utwory w wybrakowanym składzie. Odwołaliśmy wszystkie mniejsze koncerty na pół roku w przód. Nasza trójka znała się jednak już tak długo, że nie mieliśmy zamiaru tak po prostu się poddawać. Czekała nas trasa koncertowa, która już dawno została opłacona, zresztą była częścią festiwalu. Nie byliśmy tam jedynymi artystami, a że jesteśmy uparci nie mieliśmy zamiaru pokazywać innym naszego osłabienia, zagraliśmy kilka koncertów we trójkę. Niestety każdy z nich okazał się kompletną klapą. Straciliśmy ponad trzydzieści procent dochodów z biletów. Publika zmniejszała się w zabójczym tempie. Staraliśmy się myśleć pozytywnie, ale czekająca nas trasa coraz bardziej zbliżała się do stacji odwołanie. To jednak wiązało się z kolejnymi kosztami i tutaj wkraczał nasz menadżer, który jak zwykle wszystko miał już zaplanowane.