„Istnieją dwa powody,
które nie pozwalają ludziom spełniać swoich marzeń. […] strach przed życiem
rzucającym nowe wyzwania, strach przed utratą na zawsze tego, do czego
przywykli.”
Jeden z najbardziej denerwujących
dźwięków jakie istnieją na świecie rozbrzmiał w mojej głowie, przysparzając niemal
fizycznego bólu. Jeśli istniało coś, czego szczerze nienawidziłem, to było to
poranne wstawanie. Budzik jednak nie dawał mi zbytniego wyboru, więc chcąc czy
nie (dzisiaj zdecydowanie nie) zsunąłem swoje ciało z łóżka, kończyna za
kończyną, aż w końcu skończyłem leżąc na podłodze. Ponieważ nie była tak
doskonale miękka jak materac i poduszka, zmusiłem swoje gnaty by stanęły
prosto. Na wpół przytomny wygramoliłem się do łazienki, a raczej spróbowałem,
bo mimo nacisku na klamkę, drzwi nie ustąpiły. Z zamkniętymi oczami przytuliłem
się do ich powierzchni, walcząc z atakującymi moją głowę snami.
- Vici, litości. Wyłaź stamtąd.
Albo nie odpowiedziała, albo
byłem zbyt zaspany by to usłyszeć. Wiedziałem, że musi mnie zaraz wpuścić, bo
inaczej zasnę na stojąco. Nieustępliwie wystukiwałem pięścią denerwujący rytm,
który po dłuższym czasie powinien wykurzyć ją na zewnątrz. Na pożądany efekt
nie trzeba było długo czekać. Po kilku minutach poczułem jak napiera na drzwi
próbując je otworzyć. Odsunąłem się natychmiast pozostawiając jej wolną drogę.
- Tylko się pośpiesz. –
powiedziała w przejściu – Jeszcze nie skończyłam.
Zerknąłem na nią zastanawiając
się czego jeszcze potrzebowała. Miała na sobie ubranie, a jej ciało jakoś
specjalnie nie śmierdziało, przynajmniej nie tym co z góry określa się jako
odstraszające. Wiedząc jednak, że pojęcie gotowości do czegokolwiek dla kobiet
jest nieco inne, postanowiłem tego nie komentować i bez słowa zamknąłem się w
łazience.
Chłodny prysznic nieco mnie
rozbudził i zmotywował do kolejnego etapu. Zawinięty w ręcznik oddałem
pomieszczenie siostrze po niecałych piętnastu minutach. Normalnie uwinąłbym się
w pięć, ale tak jak wspominałem, byłem praktycznie nieprzytomny.
- Bruce! – wparowała do pokoju z
prostownicą do włosów, zanim jeszcze zdążyłem cokolwiek na siebie włożyć –
Jakby przyszedł Thomas, to wpuść go do środka. Ja zaraz będę gotowa.
- Kto?
- T H O M A S. Co ty ogłuchłeś?
- Po tej planecie chodzą tysiące
Thomasów, czym ten się wyróżnia?
Ignorując jej irytacje wciągnąłem
pierwszą parę spodni, jaką znalazłem jeszcze w szafie. Większość moich ubrań
czekała grzecznie spakowana w walizce na dole. Dzisiaj był dzień wyjazdu.
Miałem spotkać się z chłopakami po tygodniu przerwy i razem z zespołem ruszyć
do pierwszego miasta naszej trasy koncertowej. Pomimo istniejących problemów
byłem niezwykle pozytywnie nastawiony.
- Thomas to mój chłopak. Przecież
już ci mówiłam.
Zerknąłem na jej skąpy strój,
rozumiejąc, że nie jest on spowodowany ładną pogodą. Resztki koszulki, którą
mógłbym pomylić z jedną ze swoich podartych szmat, gdyby nie niezwykle mały
rozmiar oraz napis „RUDE GIRL”. Na krótkie spodenki, które tyłek odsłaniały
prawie w całości postanowiłem nie patrzeć za długo.
- Majtki założyłaś, czy z
roztargnienia zapomniałaś?
- Och, zamknij się i …
Nie dokończyła bo gdzieś na dole
rozległ się dzwonek do drzwi. Oczy Vici od razu stały się szersze z przerażenia
i ekscytacji.
- Otworzę. – oznajmiłem obojętny
na jej atak – A ty dokończ malowanie dzieła. Rycerz ze swoim rumakiem poczeka.
Nie spiesząc się zszedłem po
schodach, po drodze zakładając podziurawioną koszulkę. Nigdy nie rozumiałem
dlaczego w tym domu wejście frontowe jest w kuchni. Co za imbecyl to
zaprojektował? Otworzyłem lodówkę, jednocześnie krzycząc by wszedł do środka.
Wyciągnąłem energetyka i usiadłem przy stole, zarzucając nogi na blat.
- Jest Vici? – usłyszałem pytanie
- Wybiera majtki. –
odpowiedziałem zerkając w jego stronę. Nie wyróżniał się specjalnie, a ja nie
widziałem co takiego w nim jest, żeby tak długo się dla niego szykować. Może
urodę miał bardziej niż przeciętną. Nie jestem ekspertem, wszystko zależy od gustu,
a moja siostra najwyraźniej lubiła tlenionych blondynów z sztuczną opalenizną.
Można powiedzieć, że miał urodę surfera. Więcej słów nie zamierzam marnować.
Bardziej interesował mnie jego
wiek, bo zdecydowanie był większy o parę cyfr od szesnastu, a to zapalało
alarmową lampkę w mojej głowie, chociaż jednocześnie wzbudzało podziw. Siostrze
udało się wyrwać starszego gościa, co było chwalebne jak i niebezpieczne. Z
doświadczenia wiedziałem, o czym myślą faceci w jego wieku. Na Boga, ja
podchodziłem pod dwudziestkę dwójkę, a nadal myślałem tylko o jednym. No dobra,
laski były zaraz po zespole, ale czasami obie te rzeczy stawały na równi.
- Ty jesteś Bruce, nie? – starał
się jakoś zagadać, co było widoczne po jego zakłopotanym wyrazie twarzy.
Czekałem tylko na dokończenie, które nastąpiło zaraz potem. – Grasz w zespole.
Kupiłem wasz krążek i muszę przyznać, że jest niezły.
Ach tak, zapomniałem wam
wspomnieć. Zanim miażdżąca tragedia spotkała naszego przyjaciela z zespołu
zdążyliśmy wydać swój debiutancki album. Tak przyznaję, że długo się z nim
bujaliśmy, ale było warto. Sprzedawał się oszołamiająco szybko, niemal jak
świeżo rzucone bułki w piekarni. No a potem to wiadomo… Nastał rychły koniec.
- Dawno nie widziałem was na
scenie. – ciągnął
- O to się nie martw. Wrócimy
niebawem z wielkim hukiem.
- O czym gadacie? – Do kuchni wpadła oczekiwana
Vici. Zerknęła na mnie przelotnie, po czym zwróciła się do swojego księcia
lekko go całując.
- O zespole twojego brata. –
wyjaśnił Thomas
Spojrzał na nią jakby na coś
jeszcze czekał. Zamierzałem się ulotnić, by nie patrzeć jak sobie słodzą, ale
wołanie siostry odebrało mi tą szansę.
- Mamy do ciebie sprawę, Bruce.
- Yhy.. – mruknąłem ruszając w
stronę salonu. Vici odkleiła się od swojego surfera i zastąpiła mi drogę, zanim
zdążyłem uciec.
- Mówię poważnie. – spojrzała na
mnie groźnym wzrokiem
- Nigdzie was nie podwiozę.
Wyjeżdżam czubku. Zamierzasz się ze mną w ogóle pożegnać?
Nie byłem tym jakoś specjalnie
przejęty, ale wolałem chociaż spróbować zmienić temat licząc, że zapomni o tej
prośbie. Niestety nie powiodło się.
- Oczywiście, że tak.
Zrobiła swoje słodkie oczka i
mocno mnie przytuliła. Kiedy jej uścisk wcale się nie rozluźniał zrozumiałem co
jest na rzeczy.
- Dobra, kiepsko udajesz. Puść
mnie i gadaj czego chcesz.
Zaśmiała się i niczym mała
dziewczynka podskoczyła zafascynowana.
- Bo macie przecież grać tutaj
koncert. Nie załatwiłbyś mi i Thomasowi wejściówek?
Wszystkie bilety były już dawno
wyprzedane i oboje dobrze o tym wiedzieli. Skąpy surfer najwyraźniej nie
zamierzał wykładać z własnej kieszeni, tylko zdać się na małą Vici. Zaczynałem
nabierać co do niego podejrzeń. Jako członek zespołu miałem prawo dać
przepustki kilku osobom by mogły swobodnie wejść wymyślając najgłupszy powód,
dlaczego są mi potrzebni. Nie byłem jednak pewny, czy tego właśnie chcę.
- Coś wymyślę. – obiecałem mało
przekonany
- Dziękuję.
Ucałowała mnie w policzek i cicho
chichocząc złapała Thomasa za dłoń, po czym razem wyszli z domu. Rozkoszowałem
się tą błogą ciszą w niepewności. W każdej chwili mogła wrócić pod pretekstem,
że czegoś zapomniała, prosząc mnie o kolejną przysługę. To było do niej
podobne. Czasami była całkowicie niezależna, ale potem ten okres mijał i nie
mogła się obejść bez innych choćby minutę. Teraz kiedy ma swojego surfera, może
to nad nim będzie się pastwić. Byle dała odpocząć matce, która i tak pracowała
za trzech by jakoś utrzymać to wszystko na przyzwoitym poziomie. Mówiąc o
kobiecie, która wydała mnie na świat, nie mogłem opuścić domu bez pożegnania
się z nią. Zamierzałem zaczekać, aż wróci z pracy i dopiero potem pojechać, by
spotkać chłopaków. Tak też zresztą zrobiłem, pół dnia spędzając przed
telewizorem pijąc piwo i zażerając się chipsami. Maraton zakończył się dopiero
późnym popołudniem, kiedy to usłyszałem jak ktoś wkracza do domu. Zachowywał
się jednak za głośno i miał intrygująco męski głos, by być moją matką.
- Bruce! Muszkieterowie w domu! –
rozległ się pełen entuzjazmu krzyk. Nie musiałem opuszczać salonu by wiedzieć
się, że to Ben. W końcu spędziłem kilka dobrych lat słuchając go non stop.
Wkrótce wkroczył do pokoju razem,
z jak można było się spodziewać Bobb’ym. Obaj już lekko podchmieleni z rozpromienionymi
twarzami stanęli tuż przede mną. Ich obecność niezwykle mnie uradowała, ale też
zaskoczyła. Mocno uściskałem ich na powitanie, dopiero potem zadając nasuwające
się pytanie.
- Nie mieliśmy spotkać się później?
- Victor dzwonił. Ważna sprawa. –
wyjaśnił krótko Bobby.
Tak jak Ben zawsze miał coś do
powiedzenia, a swoje myśli przekazywał zazwyczaj w długim nieskładnym monologu,
tak Bobby, był jego całkowitym przeciwieństwem. Twardo stąpał po ziemi,
opierając własne życie na konkretach, co nieco kłóciło się z naszym stylem
egzystencji, które często było nieprzewidywalne i kruche. Byliśmy jak uwięzieni
na środku oceanu rozbitkowie, ostatkiem sił trzymający się kłody. To, czy
przetrwamy zależało od bardzo wielu czynników zewnętrznych i poddawało próbom
naszą determinacje.
- Ile mamy czasu? – spytałem
- W ogóle. – prychnął Ben – Już powinien
czekać na nas w autobusie. Ruszamy w trasę stary.
- Jeszcze nie mogę jechać.
Powiedzcie, że dołączę później.
Spojrzeli po sobie nieco
zdziwieni. Po krótkich sekundach umysłowego przestoju w końcu do nich dotarło.
- Daj spokój, wracamy tutaj za
niecały tydzień. Zadzwonisz z trasy, przecież nie jedziesz na koniec świata.
- Miesiąc. – poprawił go Bobb’y
wychodząc do kuchni – Masz piwo?
- W lodówce.
Machnął ręką i zniknął gdzieś w
drugim pomieszczeniu, zostawiając mnie sam na sam z upartym wokalistom. Już
zamierzałem się z nim wykłócać, że nie wyjadę bez pożegnania, ale zdążył mnie
uprzedzić.
- Wiem, że masz dziwnego… -
zatrzymał się w poszukiwaniu odpowiedniego słowa - … fioba na tym punkcie, ale
daj już spokój. Twoja mama wie, że ją kochasz i na pewno to zrozumie. Jeśli
chcesz to ja mogę do niej zadzwonić.
- Wiesz, że nie o to chodzi.
Nie będę zbytnio rozszerzał tego
co miał na myśli. Zwyczajnie ważne były dla mnie cielesne pożegnania. Nie
znosiłem wyjeżdżać bez odpowiedniego przekazania „Jeszcze się zobaczymy”,
chociaż nigdy nie mogłem być tego pewien.
Oszczędzę wam tego w jaki sposób
zdołał mnie przekonać bym wyjechał bez zobaczenia się uprzednio z matką, bo sam
nie jestem z tego dumny. Jakimś jednak cudem Ben wpłynął na moje zachowanie, a
nawet myślenie, w taki sposób manipulując moim umysłem, że godzinę potem
byliśmy już w drodze do naszego menadżera. Tak, Victor to właśnie on.
Oczywiście przez cały czas miałem wyrzuty sumienia, w głowie widząc obrazy
matki wchodzącej do pustego domu, zastając jedynie płytką notkę na stole. To
było cholernie nie fair, ale liczyłem, że zrozumie.
Moje myśli nieco się rozwiały
kiedy stanąłem przed naszym autobusem, w którym mieliśmy spędzić następne dwa
miesiące. Musiałem przyznać, że wywarł na mnie spore wrażenie. Nowoczesny,
długi pojazd z naszym logiem wymalowanym na czarnej blasze. Jednym słowem
imponujący.
Weszliśmy do środka ciesząc się
równie okazałym wnętrzem. Co ważniejsze w pełni wyposażonym mini barem z
głęboką zamrażarką mogącą pomieścić sporą ilość butelek. Nie mogę ukrywać, że
to była pierwsza rzecz, na którą zwróciliśmy uwagę i którą zdecydowaliśmy się
dokładniej zbadać.
- Kilka piw i tania whisky. –
stwierdził z wygłodniałym uśmiechem Ben – Moja kochana lodóweczko, wyjdziesz za
mnie?
Przyzwyczajony do tych
zapijaczonych oczu, sięgnąłem po puszkę, zanim gorące zamiłowanie naszego
przyjaciela roztopiłoby lody zamrażarki. Bobby zrobił to samo, po czym oboje
usiedliśmy na skórzanej kanapie. Tak gościliśmy się przez następną godzinę,
opróżniając kolejne puszki, kiedy w końcu Victor zaszczycił nas swoją
obecnością.
Dzień był upalny, ale on
standardowo wprasowany w ten swój ciemny gajerek. Mózg mi się topił na sam jego
widok. Zawsze ten sam poważny wyraz twarzy natychmiast przypomniał mi dlaczego
zanim nie tęskniłem. Fakt, że dokładał swoich zielonych przyjaciół do naszego
zespołu był jedynym powodem, dla którego go tolerowałem. Wiedziałem jednak, że
kiedyś mogę nad sobą nie zapanować i wygarnąć wszystko co o nim myślę. Ceniłem
jednak to, że zawsze przechodził prosto do rzeczy, nigdy nie owijając w
bawełnę. W końcu czas to pieniądz.
- Sprawa wygląda tak… - zaczął od
razu, pomijając radosne przywitanie – Przez całe lato jeździcie z Jamesem,
waszym kierowcą po kraju, koncertując w różnych miastach…
Przyznaję, że wyłączyłem się
całkowicie. Widziałem jak jego usta się poruszają, ale nie dochodził do mnie
żaden dźwięk. To co nam przekazywał nigdy jakoś specjalnie mnie nie
interesowało. Jednak mój słuch znowu się uruchomił kiedy zaczął coś chrzanić, o
tym, że nasz zespół się rozpada, a widownia maleje.
- Gówno prawda! Nasi fani są
wierni jak dobre psy. Wszystkie bilety będą wyprzedane, tak jak zawsze.
Byłem już nieco zamroczony,
dlatego wiarygodność moich słów była praktycznie zerowa, jednak przemówiła do
Victora.
- Dobrze, że tak twierdzisz, bo
mam dla was smutną wiadomość, która być może nakieruje was na odpowiedni tor. Studnia
mojej inwestycji w ten bajzel już prawie wyschła. Trzeba obfitego deszczu by ją
napełnić. Oznacza to, że jeśli w lato koszty, które poniosłem nie zwrócą się z
nawiązką, kończę z wami, jasne?
- Co? – Ben i Bobby odezwali się
jednocześnie. Ja natomiast nieprzejęty oparłem łokcie na stole, prawie się na
nim kładąc.
- Nie martwcie się jednak. Oddam
wam jeszcze jedną przysługę. Mianowicie znalazłem wam dopełnienie zespołu. Nie
możecie koncertować bez przynajmniej jeszcze jednego gitarzysty. – odchylił się
do tyłu i krzyknął – Amanda!
Chwilę potem do autobusu weszła
wysoka szatynka. Usłyszałem gwizdy podziwu ze strony chłopaków, ja natomiast
spojrzałem na nią nie przez pryzmat wyglądu, chociaż nie był on tak całkowicie przeciętny.
Figurę miała idealną, a cienka bluzka idealnie opinała.. Cholera! Dobra, może
nie do końca ominąłem jej wygląd. W końcu jestem facetem, nie? Nie mogłem nie
zwrócić na to uwagi. Coś jednak mocno mi tutaj nie pasowało.
- Zanim nauczy się naszych
piosenek minie dobry tydzień, a my nie mamy na to czasu.
- Nie mam z tym problemu. Znam
wszystkie idealnie. – oznajmiła, na co chłopaki prawie zaczęli ślinić się na
blat.
U mnie to jedynie wzbudziło
więcej podejrzeń. Niby jak to było możliwe? Musiałaby być niezwykłą fanką by
znać wszystkie akordy. Nawet my nie zawsze je pamiętaliśmy. Tak, nie jesteśmy zbytnio
profesjonalni.
- Słabo w to wierzę.
- Możesz mnie sprawdzić. –
powiedziała wyzywającym tonem.
- Najwyraźniej ktoś zrobił to już
za mnie.
Wstałem od stołu posyłając
Victorowi chłodne spojrzenie.
- Wyluzuj Bruce, to jak dar z
nieba. – uśmiechnął się Ben
- Nie sądzę by cycate gitarzystki
mieszkały na chmurkach. – syknąłem, opuszczając autobus.
Nie wiedziałem, czy to przez
alkohol, czy po prostu byłem struty po sprawie z mamą, ale naprawdę nie byłem
pozytywnie nastawiony. Nie pasował mi fakt, że to Victor zadecydował o nowym
członku w zespole, nie porozumiewając się przed tym z nami. Może i nas
finansował, ale nie należał do team’u. Gdyby powodziło się nam lepiej już dawno
byśmy go spławili. Gościu wykorzystywał fakt, że jesteśmy jak ryba w płytkim
stawie. Nie było nas stać by się mu sprzeciwić i dobrze o tym wiedział. Ja
jednak nie mogłem tego tak zostawić.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz